środa, 11 marca 2015

Just another day, czyli nieudanej asymilacji ciąg dalszy.

Szczerze próbuję, staram się jak mogę oswoić ten dziki wschód. Nie zwracać uwagi na reklamy dachówek, rynien i innych niezbędnych do życia rzeczy. Nie patrzeć na wąsy, ponure miny, szare twarze. Zresztą sama poszarzałam, a na mojej twarzy zagościły smutek i złość. Wizualnie wtapiam się w polski krajobraz, tylko mentalnie nadal nie mogę go ogarnąć.
Czekając na autobus nie potrafię przypomnieć sobie powodów, dla których chciałam tu wrócić. Czy były to niedorzecznie wysokie podatki od nieruchomości, kapitalistyczna do granic absurdu służba zdrowia, ubrana ostatnio w odmienne szaty, czy systematycznie pojawiające się w skrzynce listy od Rifle Association? Może był to status nabytego obywatela, jakaś chora, masochistyczna tęsknota za ojczyzną-matką. Jakaś fantazja zrodzona z wakacyjnego zamroczenia. Na urlopie wszystko ma barwę oderwania od rutyny, w mózgu koktajl z jet lag, amerykańskiej whisky, polskiego piwa i rodzinnych traum. Podczas tych przyjazdów nie widzisz wszechogarniającego syfu, zaniedbania, tego, że wszyscy wszędzie i o każdej porze piją, bo też jesteś wstawiony. Do tego zmęczony, oderwany od domu, zaliczasz spotkania z wszelkimi możliwymi znajomymi. I wchłaniasz alkohol jak gąbka, bo tak wypada, bo wszyscy tak robią, bo jesteś gościem a jednocześnie nim nie jesteś. Taka nudna historia emigranta, który nie potrafi podjąć decyzji, którym paszportem chce się posługiwać na stałe.
Tylko kiedy te wakacje przestają nimi być, zaczynasz zastanawiać się czemu na każdym kroku ktoś trzyma w ręku puszkę z piwem, czemu środki komunikacji miejskiej są przesiąknięte kombinacją potu z alkoholem, który niezmiennie drażni twoje nozdrza. Czemu istnieje ogólnonarodowe przyzwolenie na patologie i wszechobecny syf. Wiem, że jest za nami bardzo długa, męcząca, trudna ale i wyjaśniająca wszystko historia, że przydałaby się nam zbiorowa psychoterapia.
Ja też potrzebuję tego rodzaju kuracji, jakiegoś objaśnienia myśli pojawiających się w mojej głowie. Chciałabym wierzyć słowom A. Bart: ,,Your weirdness will make you strong. Your dark side will keep you whole. Your vulnerability will connect you to the rest of world. Your creativity will set you free. There's nothing wrong with you."-ale nie potrafię. Zamiast wiary w siebie jest pustka, niechęć, czarna dziura.
Może to mój błąd, że ja lekarstwa, zamiast u farmaceuty albo terapeuty, szukam w książkach i filmach, że zamiast psychologa wolę słuchać takich osób jak Małgorzata Halberg, której wywiad dla ostatnich Wysokich Obcasów był naprawdę odświeżający, że nie było w nim tej mdłej lukrowej polewy, cukru w miejscach, w których występować nie powinien. I całkowicie zgadzam się z nią w kwestii tego, że dziś ,,nikt nie mówi, co czuje naprawdę. Nie ma przyzwolenia, żeby mówić o swoich słabościach." Wszyscy żyjemy w krainie facebookowego i instagramowego zakłamania. Nie wiem czy to podobna wrażliwość, czy może poglądy zbliżonego rocznika posiadającego rodziców wyciosanych z podobnego, skażonego komunalizmem kamienia.
Pewnie ,,Najgorszy człowiek na świecie" zostanie przeczytany przed porastającą kurzem ,,Ameryką po kawałku", bo boję się, że lektura tej drugiej książki wywoła lawinę pytań w mojej głowie. I że nie znajdę odpowiedzi na to podstawowe- czemu postanowiłam ją porzucić na rzecz ojczystego kraju, którego nie mogę na nowo rozszyfrować, oswoić? Będę się zastanawiać, czy warto dostosowywać się do tego co chujowe, obniżać swoje oczekiwania do poziomu o istnieniu którego dawno zapomniałaś, czy może lepiej kolejny raz uciec, zaczynać wszystko od początku.

piątek, 6 lutego 2015

Shameless country

Chyba przez ostatni czas niewiele wychodziłam z domu, stałam nad piekarnikiem, robiłam research do swojego wegańskiego poradnika, który pewnie nigdy nie wyjdzie poza ekran mojego komputera. Nie wiem czemu uparłam się na poświęcanie większości swojego czasu zajęciom nie przynoszącym żadnego profitu.
Tak na marginesie, jestem zmęczona. Nie sypiam w nocy, nie sypiam też za dnia. Z tej bezsenności rodzi się nieciekawa perspektywa. Kiedy patrzę na Polskę zamglonym ze zmęczenia wzrokiem, paradoksalnie widzę jeszcze więcej syfu i patologii. Nie wiem czy to ja przyciągam dziwne sytuacje, czy może to one śledzą moją osobę, żeby uświadomić mi, że to jednak nie mój kraj, nie mój klimat, nie moi ziomale.
Pięć minut po opuszczeniu domu spotyka mnie pierwsze zaskakujące zdarzenie. Kiedy czekam na, pojawiający się raz na godzinę, autobus przechodząca obok mnie pani zatrzymuje się przy koszu przytwierdzonym do przystanku, otwiera torebkę i bez skrępowania wrzuca do niego kilkanaście pustych puszek po piwie. Przez chwilę zastanawiam się czy pomyliłam przystanek z centrum recyklingu i może zamiast autobusu przyjedzie po mnie śmieciarka? Pani odchodzi ze stoickim spokojem w stronę sklepu, pewnie po nowe puszki, tym razem wypełnione alkoholem. Lokalny folklor pozostawia moją osobę w stanie totalnego osłupienia.
Z autobusu na tramwaj, który coraz częściej przypomina mi podłużny szpital psychiatryczny ze świeżą dostawą pacjentów na każdym przystanku. W tramwaju jest cała nasza piękna Polska, cały kraj trzech K-kurwy, kościoła i kaca. A pośród tego rozsypane pozostałe litery ojczystego alfabetu- uczciwi, uprzejmi, ciężko pracujący ludzie.
Gdy opuszczam tramwaj, chcę iść ale muszę się zatrzymać by nie być świadkiem głośnej rozmowy telefonicznej gościa z alkoholowym zespołem płodowym i nie iść w towarzystwie innego pana, który popija piwo niczym kawę ze Starbucksa. 
Gdzie ja jestem? Czy wróciłam za ocean i przypadkowo znalazłam się na planie serialu ,,Shameless"? Nie, niestety, jestem statystką w polskiej rzeczywistości, w której czeka mnie powrót do domu z wracającymi ze szkoły dziećmi z czegoś co kiedyś nazywało się szkołą podstawową, a co przez lata mojej nieobecności przerodziło się patonazjum, płodzące przeklinające, agresywne twory. 
Chcę być już w zaciszu domu, wrócić do kuchni z posągiem Buddy, pomedytować nad piekarnikiem. Wyciągnąć z niego ciepłe, pachnące ciasto, którego słodycz zabije gorycz świata znajdującego się za oknem.