wtorek, 26 czerwca 2018

Mastering the art of failure

Postanowiłam wrócić do tej pustej przestrzeni. Przestrzeni, którą zamknęłam na wirtualny klucz, obwarowałam hasłem, o której kompletnie zapominałam.
Minęły niemal cztery lata w nadwiślanym kraju nie-raju. I w tą czwartą rocznicę postanowiłam go opuścić, choć sama nie wiem na ile i co przyniesie ta, poniekąd wyczekiwana, zmiana miejsca.
Nagle zapragnęłam o tym napisać. Wrócić do opisywania drogi przez mękę ponownej adaptacji. Stworzyć sobie kronikę reorganizowania życia.
Jak przed każdą zmianą, czuję jednocześnie ekscytację i lęk. Choć staram się tej zalewającej mnie chwilami fali obaw nie poddawać. Trzymać na wodzy zarówno pozytywne jaki i negatywne fantazje na temat nowego (choć nie do końca) życia.
Już raz miałam wyobrażenia na temat ojczyzny i może przez to polska rzeczywistość tak bardzo mnie sponiewierała i dobiła. Przez większość mojego pobytu tutaj miałam wrażenie, że co drugi dzień dostaję po pysku, padam na twarz, a wszelkie moje działania czeka nieunikniona porażka. Starałam się naginać rzeczywistość do swoich wyobrażeń albo siebie do otaczającego mnie świata. W pewnym momencie poczułam, że zaczyna mnie zalewać krew braku autentyczności, że się pogubiłam w rozważaniach na temat kim jestem i czego chcę od życia. Cały czas ktoś próbował mi wmówić, że  przesadzam z moim spojrzeniem na ludzi i ich środowisko, że wydziwiam itd. Do I?
Oczywiście wzięłam winę na siebie. To ja jestem wadliwa. To moja osobowość jest nie taka jak trzeba- depresyjna i wredna, nie nadająca się na facebooka i instagram. Z jednej strony jest w tym dużo prawdy. I don't have the unicorn farting rainbows mentality. Niestety. Jak widzę syf, chamstwo i pijaństwo, to najczęściej otwieram buzię, dzwonię, piszę emaile tam gdzie uważam za stosowne. I słyszę, że w Polsce tak nie wypada, bo Polakom jest ciężko, że bieda, złe dzieciństwo, skomplikowana historia. I sama już nie wiem czy jestem wariatką, czy zdrową osobą zagubioną w psychiatryku. 
Jednak im bliżej wyjazdu i z nadejściem lata zaczynam nasz kraj idealizować. Bo jak każdy po części boję się zmian, wiec myślę sobie, że  Polska nie jest taka zła. Syf pokryła zieleń, smog skrył się za meblościanką przeznaczoną do zimowego spalenia, lato tutaj, to nie ,,klimatyzowany koszmar", na straganach owoce i warzywa tryskają kolorową radością. Jak żyć i umierać, to tylko w Polsce...ale sięgam po telefon i przeglądam zdjęcia, a tam pośród jedzenia, kotów i braku zdjęć z egzotycznych wakacji- kronika śmietnika...

I przypominam sobie dlaczego postanowiłam  oderwać się od ojczyzny na jakiś czas. Potrzebuję zmiany krajobrazu, głębokiego oddechu bez pyłu PM10 i PM2,5,
bardziej entuzjastycznego i uśmiechniętego społeczeństwa, mniejszej ilości sklepów monopolowych i kościołów na horyzoncie. Z bólem stwierdzam, że diagnoza Masłowskiej na temat naszego cudnego kraju ,,Polska jest młodym, silnym i głupim mężczyzną" jest niestety trafna:(
I praca nad moimi niedociągnięciami charakteru ojczyzny nie uleczy. Moja codzienna medytacja, aktywność fizyczna, zdrowa dieta (jak przystało na dietetyka;))- poprawiają nastrój i jakość życia, które niestety psuje często kontakt z rzeczywistością.

Oczywiście staram się skupiać na tym co dobre: fajnych ludziach, możliwości posługiwania się własnym językiem, opcją korzystania z komunikacji miejskiej (choć to zbawienie i przekleństwo w jednym), niskich kosztach życia (choć to pojęcie względne i wiem,że za to stwierdzenie, każdy obywatel uzna mnie za wariatkę) itd, itp. Ale jak widać znudziło mnie wyszukiwanie pozytywnych perełek w codziennym szambie, bo zaczęłam pakować walizkę. I staram się wcisnąć do niej ubrania na cztery sezony, co przy mojej niechęci do sklepów z odzieżą, nie jest wcale tak karkołomne jakby mogło się wydawać. Żal mi kilku książek, z których wiedza nie zmieściła się w moich komorach mózgowych, a reszta to ...rzeczy, rzeczy, mało istotne przedmioty i...food procesor
zwany malakserem, który na szczęście dogorywa i liczy na reinkarnację.  
Przyziemne obowiązki wzywają, a ja tu sobie stukam w klawiaturą i wypuszczam te swoje mało znaczące myśli w obojętną otchłań internetu. A nawet jeszcze nie doszłam do setna, czyli dochodzenia do wprawy w sztuce porażki. Bo dochodzę do wniosku, że staję się mistrzynią porażki, braku osiągnięć, jestem profesjonalnym gmatwaczem (czy takie słowo istnieje?...powinnam zapytać google) życia. Ale dobrze mi z tym, z tym brakiem miejsca, określenia, wielkiego planu na życie, kariery, sukcesu, z wielką niewiadomą czyhającą za rogiem.

środa, 11 marca 2015

Just another day, czyli nieudanej asymilacji ciąg dalszy.

Szczerze próbuję, staram się jak mogę oswoić ten dziki wschód. Nie zwracać uwagi na reklamy dachówek, rynien i innych niezbędnych do życia rzeczy. Nie patrzeć na wąsy, ponure miny, szare twarze. Zresztą sama poszarzałam, a na mojej twarzy zagościły smutek i złość. Wizualnie wtapiam się w polski krajobraz, tylko mentalnie nadal nie mogę go ogarnąć.
Czekając na autobus nie potrafię przypomnieć sobie powodów, dla których chciałam tu wrócić. Czy były to niedorzecznie wysokie podatki od nieruchomości, kapitalistyczna do granic absurdu służba zdrowia, ubrana ostatnio w odmienne szaty, czy systematycznie pojawiające się w skrzynce listy od Rifle Association? Może był to status nabytego obywatela, jakaś chora, masochistyczna tęsknota za ojczyzną-matką. Jakaś fantazja zrodzona z wakacyjnego zamroczenia. Na urlopie wszystko ma barwę oderwania od rutyny, w mózgu koktajl z jet lag, amerykańskiej whisky, polskiego piwa i rodzinnych traum. Podczas tych przyjazdów nie widzisz wszechogarniającego syfu, zaniedbania, tego, że wszyscy wszędzie i o każdej porze piją, bo też jesteś wstawiony. Do tego zmęczony, oderwany od domu, zaliczasz spotkania z wszelkimi możliwymi znajomymi. I wchłaniasz alkohol jak gąbka, bo tak wypada, bo wszyscy tak robią, bo jesteś gościem a jednocześnie nim nie jesteś. Taka nudna historia emigranta, który nie potrafi podjąć decyzji, którym paszportem chce się posługiwać na stałe.
Tylko kiedy te wakacje przestają nimi być, zaczynasz zastanawiać się czemu na każdym kroku ktoś trzyma w ręku puszkę z piwem, czemu środki komunikacji miejskiej są przesiąknięte kombinacją potu z alkoholem, który niezmiennie drażni twoje nozdrza. Czemu istnieje ogólnonarodowe przyzwolenie na patologie i wszechobecny syf. Wiem, że jest za nami bardzo długa, męcząca, trudna ale i wyjaśniająca wszystko historia, że przydałaby się nam zbiorowa psychoterapia.
Ja też potrzebuję tego rodzaju kuracji, jakiegoś objaśnienia myśli pojawiających się w mojej głowie. Chciałabym wierzyć słowom A. Bart: ,,Your weirdness will make you strong. Your dark side will keep you whole. Your vulnerability will connect you to the rest of world. Your creativity will set you free. There's nothing wrong with you."-ale nie potrafię. Zamiast wiary w siebie jest pustka, niechęć, czarna dziura.
Może to mój błąd, że ja lekarstwa, zamiast u farmaceuty albo terapeuty, szukam w książkach i filmach, że zamiast psychologa wolę słuchać takich osób jak Małgorzata Halberg, której wywiad dla ostatnich Wysokich Obcasów był naprawdę odświeżający, że nie było w nim tej mdłej lukrowej polewy, cukru w miejscach, w których występować nie powinien. I całkowicie zgadzam się z nią w kwestii tego, że dziś ,,nikt nie mówi, co czuje naprawdę. Nie ma przyzwolenia, żeby mówić o swoich słabościach." Wszyscy żyjemy w krainie facebookowego i instagramowego zakłamania. Nie wiem czy to podobna wrażliwość, czy może poglądy zbliżonego rocznika posiadającego rodziców wyciosanych z podobnego, skażonego komunalizmem kamienia.
Pewnie ,,Najgorszy człowiek na świecie" zostanie przeczytany przed porastającą kurzem ,,Ameryką po kawałku", bo boję się, że lektura tej drugiej książki wywoła lawinę pytań w mojej głowie. I że nie znajdę odpowiedzi na to podstawowe- czemu postanowiłam ją porzucić na rzecz ojczystego kraju, którego nie mogę na nowo rozszyfrować, oswoić? Będę się zastanawiać, czy warto dostosowywać się do tego co chujowe, obniżać swoje oczekiwania do poziomu o istnieniu którego dawno zapomniałaś, czy może lepiej kolejny raz uciec, zaczynać wszystko od początku.

piątek, 6 lutego 2015

Shameless country

Chyba przez ostatni czas niewiele wychodziłam z domu, stałam nad piekarnikiem, robiłam research do swojego wegańskiego poradnika, który pewnie nigdy nie wyjdzie poza ekran mojego komputera. Nie wiem czemu uparłam się na poświęcanie większości swojego czasu zajęciom nie przynoszącym żadnego profitu.
Tak na marginesie, jestem zmęczona. Nie sypiam w nocy, nie sypiam też za dnia. Z tej bezsenności rodzi się nieciekawa perspektywa. Kiedy patrzę na Polskę zamglonym ze zmęczenia wzrokiem, paradoksalnie widzę jeszcze więcej syfu i patologii. Nie wiem czy to ja przyciągam dziwne sytuacje, czy może to one śledzą moją osobę, żeby uświadomić mi, że to jednak nie mój kraj, nie mój klimat, nie moi ziomale.
Pięć minut po opuszczeniu domu spotyka mnie pierwsze zaskakujące zdarzenie. Kiedy czekam na, pojawiający się raz na godzinę, autobus przechodząca obok mnie pani zatrzymuje się przy koszu przytwierdzonym do przystanku, otwiera torebkę i bez skrępowania wrzuca do niego kilkanaście pustych puszek po piwie. Przez chwilę zastanawiam się czy pomyliłam przystanek z centrum recyklingu i może zamiast autobusu przyjedzie po mnie śmieciarka? Pani odchodzi ze stoickim spokojem w stronę sklepu, pewnie po nowe puszki, tym razem wypełnione alkoholem. Lokalny folklor pozostawia moją osobę w stanie totalnego osłupienia.
Z autobusu na tramwaj, który coraz częściej przypomina mi podłużny szpital psychiatryczny ze świeżą dostawą pacjentów na każdym przystanku. W tramwaju jest cała nasza piękna Polska, cały kraj trzech K-kurwy, kościoła i kaca. A pośród tego rozsypane pozostałe litery ojczystego alfabetu- uczciwi, uprzejmi, ciężko pracujący ludzie.
Gdy opuszczam tramwaj, chcę iść ale muszę się zatrzymać by nie być świadkiem głośnej rozmowy telefonicznej gościa z alkoholowym zespołem płodowym i nie iść w towarzystwie innego pana, który popija piwo niczym kawę ze Starbucksa. 
Gdzie ja jestem? Czy wróciłam za ocean i przypadkowo znalazłam się na planie serialu ,,Shameless"? Nie, niestety, jestem statystką w polskiej rzeczywistości, w której czeka mnie powrót do domu z wracającymi ze szkoły dziećmi z czegoś co kiedyś nazywało się szkołą podstawową, a co przez lata mojej nieobecności przerodziło się patonazjum, płodzące przeklinające, agresywne twory. 
Chcę być już w zaciszu domu, wrócić do kuchni z posągiem Buddy, pomedytować nad piekarnikiem. Wyciągnąć z niego ciepłe, pachnące ciasto, którego słodycz zabije gorycz świata znajdującego się za oknem.

piątek, 31 października 2014

On the road



Niestety nie będzie to recenzja powieści Jacka Kerouac’a  ale lament na temat polskich dróg. Choć czytając notkę z okładki na temat książki sławnego beatnika, niemal utożsamiam się z jej bohaterami bo to ,,straceńcy przemierzający Amerykę w gorączkowej pogoni za sensem , w rozpaczliwej ucieczce od stylu życia narzuconego przez zmaterializowane klasy średnie”. Tylko, że ja przemierzam Polskę a ściślej rzecz ujmując Kraków . Miasto wielkości znaczka pocztowego, ze smokiem zionącym ogniem pod Wawelem i smogiem, którego nie powstydziłby się nawet Pekin. No ale dzisiaj nie o smogu, choć ten wisi złowieszczo nad miastem od dwóch tygodni i utrudnia życie jego mieszkańcom. Dużo się na jego temat mówi, mało robi-jak to w Polsce. Dzisiaj będzie o polnych ścieżkach , które otrzymały tutaj nazwę jezdni.
Nie wiem czy w kraju nad Wisłą przyczyną zawałów jest nadmierne spożycie mięsa i palenie nieznośnej ilości petów , czy może zwykła, jakby się mogło wydawać, jazda samochodem. Jak tylko wsiadam do auta, zaczynam się zastanawiać czy będzie mi dzisiaj potrzebna reanimacja. Przeciętnie w ciągu 15 minut jazdy samochodem, co najmniej 2 razy doświadczam ,,zatrzymania akcji serca”. Myślę, że przez dziesięć lat jazdy w Stanach nie doświadczyłam tyle stresu co w tutaj w przeciągu marnych kilku dni. Zawsze zastanawia mnie jak tak wąskie drogi mogą prowadzić w dwóch kierunkach? Ten drugi kierunek to często śmierć, kiedy mądry obywatel wyprzedza na trzeciego, czasem nawet  czwartego. Jak widać tragedia narodowa z Otylią Jędrzejczak w roli głównej niczego nie nauczyła ,,niemiłego społeczeństwa”. No tak wszyscy tylko zaciskają zęby i z kurwą na ustach wciskają gaz. Bluzg za bluzgiem i jedziemy. Oh yeah I know what you gonna say –I’m American pussy- I know, but I like it. Lubię kiedy na drodze mieszczą się dwa samochody i nie muszę jeździć slalomem, żeby nikogo nie zabić. Podobają mi się drogi z mniejszą ilością dziur i niezrozumiałych znaków. Czasem widząc pięć drogowskazów jednocześnie zaczynam wątpić w moją umiejętność robienia kilku rzeczy naraz. Mój mąż, który jeszcze nie opanował sztuki czytania polskich znaków wciąż zadaje ,,niemądre” pytania w stylu po co np. ustawiono tablicę ,,koniec tunelu”? Jeśli każdy bez dodatkowych informacji jest w stanie zauważyć, że oto właśnie tunelu już nad nami nie ma.
Przyznam też, że sprawia mi ogromną radość możliwość zaparkowania samochodu w sposób, który umożliwia jednocześnie jego opuszczenie bez cierpienia na anoreksję i bez szkody dla pojazdu, który stoi obok. Mam wrażenie , że polscy projektanci miejsc parkingowych to  przedszkolacy, którzy mieli za zadanie narysować miejsca postojowe dla swoich resorówek. Efekt jest taki, że większość ludzi stawia samochód na dwóch miejscach, są też i tacy którzy stoją pod różnymi kątami. No cóż potrzeba matką wynalazku. Niemniej jednak dodatkowe 20cm uradowałoby nie tylko przybyszy zza oceanu a samochodów na parkingu nadal zmieściłoby się tyle samo.
Próżno szukać sensu na polskich drogach ,w gąszczu niezrozumiałych znaków, pozostaje zajarać szluga, głośno przekląć i wcisnąć gaz do dechy. No to w drogę…

piątek, 3 października 2014

,,Społeczeństwo jest niemiłe"



Miałam nadzieję, ze z nowym miesiącem nadejdą nowe, tym razem pozytywne myśli. Przyznam, że pracowałam nad tym, żeby wydostać się z wrześniowego mroku. Zaprzestałam pisać o negatywnych aspektach życia w Polsce. Postanowiłam mniej spać, więcej ćwiczyć. Myślałam, że aktywność fizyczna mnie uleczy ale godzinne podrygiwanie i małpie podskoki z energiczna i wiecznie uśmiechniętą Tracy Anderson jedynie przypomniały mi o radosnych amerykańskich twarzach ,na które obecnie nie patrzę. Fizyczny wysiłek nie był jedynym sposobem poszukiwania endorfin, postanowiłam także częściej spotykać się ze znajomymi i załatwić trochę spraw. Jednakże wyjście z domu spowodowało konfrontację ze ,,społeczeństwem , które jest niemiłe”.
Moją wieloletnią fantazją po ponad 10 latach ,,zapuszkownia” w samochodzie były podróże komunikacją miejską, miałam taki romantyczny obraz jazdy tramwajem-bycie pośród ludzi z książką w dłoni, muzyką w uszach, z ciężarem przebijania się przez miasto zrzuconym na ramiona kierowcy, który prowadząc przeklina mniej niż ja bo to jego profesja i robić tak nie wypada. Czar prysnął niemal po pierwszej przejażdżce kiedy brak wolnego miejsca uniemożliwił czytanie, a ryk silnika zagłuszył muzykę. Nagle przypomniałam sobie, że lubię przestrzeń wokół swojej osoby, że lubię przytulać się jedynie do tych, których darzę uczuciem. Nadal przeklinam , tylko odbywa się to w zaciszu mojej głowy. W dniu dzisiejszym przekonałam się, iż przemieszczanie się w ekologiczno-ekonomiczny sposób bywa niebezpieczne. Na jednym z przystanków do autobusu wtargnął gówniarz o twarzy nieskażonej myśleniem i prysną jednemu z pasażerów gazem pieprzowym prosto w oczy. Przez myśl przemknęło mi, że może jeszcze śpię i mam koszmary po wieczornym seansie ,,True Detective” , niestety był to polski osiedlowy horror w samo południe.
Zdziwiła mnie szczątkowa reakcja ,,niemiłego społeczeństwa” . Kierowcy, który na pytanie czy wezwał już policje i karetkę pogotowia udaj, że nie słyszy. A rozmamłanie i brak zainteresowania ze strony męskiej strony ,,widowni” był wręcz patologiczny. Jedynie obecne tam kobiety podjęły jakiekolwiek działania. Radiowóz wraz z ambulansem pojawiły się po 20 minutach, myślę, ze przez ten czas można umrzeć , może nawet się odrodzić.
Wróciłam do domu zbulwersowana. Zafascynowany Polską współspacz stwierdził, ze przecież w Stanach nikt nie bawi się w gaz , tylko od razu dostajesz kulkę w twarz. A ja jestem źle nastawiona i nie słyszałam jeszcze wiadomości zza oceanu, gdzie na jaw wyszło, ze do Białego Domu wpadł koleś z nożem, że nigdzie nie jesteśmy bezpieczny i każdy kraj ma swoje wady, a ja jestem uprzedzona.
Jestem uprzedzona i zła i chyba nie pomoże mi ani Tracy Anderson ani Dalajlama.
Dziwi mnie jedno, że Polacy, którzy tak bardzo  boją się innych ras, nacji, wyznań, orientacji seksualnych, którzy za wszelką cenę bronią swojej jednolitości i nie chcą się mieszać z tzw gorszymi od siebie, tolerują takie zachowania, nie mają nic przeciwko chamstwu, prostactwu, przemocy. Gej jest zły ale kibola tolerujemy, ,, jebać Żyda” (ten napis pojawia się niczym mantra na wielu murach) ale akceptować pijaka, który wymiotuje przed sklepem i drze ryj w środku nocy…no tak bo to ziomal, któremu nie wyszło.

poniedziałek, 22 września 2014

Go facebook yourself



Pada a raczej leje, szaro , mgliście, depresyjnie, chyba mnie to cieszy bo mogę bez wyrzutów sumienia siedzieć  i pić drugą kawę, poić się cały dzień czymś ciepłym , mówić, ze jest brzydko i po raz pierwszy nikt nie będzie patrzył na mnie jak na wariatkę.  Upajam się wiec swoim podłym nastrojem, moją  ,,polskością” .

Szukam pracy i ze zdziwieniem przekonuję się , ze po dziesięciu latach wykonywania rozmaitych zajęć , z praktyczną znajomością języka angielskiego- do niczego się nie nadaję. Nie spełniam wymagań pracodawców, którzy chcieliby bym była młodą dyspozycyjną studentką , jednocześnie posiadającą doświadczenie na konkretnym stanowisku, władającą kilkoma językami, odporną na stres, zawrotne tempo i kaprysy szefa supermodelką . Przeraża mnie ten rynek pracy na którym wszyscy muszą być genialnymi robotami wielofunkcyjnymi , w garniturach od Zary i włosami prosto od fryzjera. Tymczasem na ulicy widzę w większości  ludzi z dziesięcioletnimi  telefonami, potarganymi, przetłuszczonymi włosami  i wysyp sklepów z używaną odzieżą . Chyba jedynie te niespełna dwudziestoletnie klony mają siłę wyrywać starym kasę z portfela na firmowe ciuchy, haircut ‘y , iPhony  i laptopy , na których tworzą swoje fantastyczne, rozdęte cv . Czuję się stara i zmęczona bo prawdopodobnie napisanie tej strony zajmuje mi więcej czasu niż niektórym młodym ludziom stworzenie rozdziału pracy magisterskiej.

Do naszego współczesnego świata miewam ambiwalentny stosunek bo życie w nim wymaga ciągłych zmian co często bywa wyczerpujące. Ledwie przyzwyczaję się do tego jak wygląda i działa mój telefon, on prosi o update po którym zupełnie go nie rozpoznaję. Często tęsknie za tym prostym światem bez komputerów, smartphonów , nieznośnej ilości samochodów, czasów w których można było przejść przez życie mówiąc we własnym języku i pracując w jednym miejscu. Teraz wszyscy jesteśmy,, potargani’’ przez tą naszą rzeczywistość dwudziestego pierwszego wieku. Wielu z moich znajomych doświadcza schizofrenii emigranta, nie wiemy gdzie chcemy żyć i jak żyć z kredytem zaglądającym nam co miesiąc do portfela , jak wychowywać dzieci w ciągłej niepewności, zabieganiu i stresie.

Do tego nasze ,,kochane” social media, od których niemal każdy z nas jest choć trochę uzależniony, codziennie bombardują nas nieprawdziwym wizerunkiem naszych znajomych bo na facebooku i instagramie wszyscy odnoszą permanentny sukces. Wszyscy są na nieustających tropikalnych wakacjach, rodzą im się piękne i zdrowe dzieci. Wszyscy jeżdżą drogimi samochodami , do równie drogich sklepów i zjadają super zdrowe lunche a kalorie spalają w fitness klubach ćwicząc jogę bądź grając w squash. Wieczorem wracają do swoich pięknych współmałżonków   i jedzą kolejny wystawny posiłek.

Ach ta moja przewrotność z jednej strony lubię być, jak to się w dzisiejszych czasach mówi, zainspirowana czymś ładnym i pozytywnym z drugiej jednak czasem chciałabym zobaczyć swoich znajomych jako ludzi z krwi i kości ze słabościami i prawdziwym obliczem. Ale być może gdzieś tą swoją realną twarz zgubiliśmy. Zaplątała się  pomiędzy wizyta na blogu Kasi Tusk, ćwiczeniami z Ewa Chodakowską i posiłkiem z Kwestii Smaku bądź Jadłonomi.

Idę zjeść jabłko bo podobno to patriotyczny akt …

niedziela, 21 września 2014

The September Issue

Ponad dwa miesiące spędzone na ojczystej ziemi. Depresja przeplatana obojętnością , wkurw, chaos, poczucie bezsensu. Nie tak miało być . Miał być wymarzony dom w cichym miejscu, nieopodal miasta. Są ściany, okna ,drzwi, szczątkowe meble i dotkliwe poczucie braku swojego miejsca na świecie. Cisza okazała się pojęciem względnym, tak samo bliskość i łatwy dostęp do centrum. Ojczysty język, którym posługiwałam się przecież nieustannie w domu , okazuje się czasem niezrozumiałym zlepkiem słów, a ziomale urodzeni w tym samym miejscu, wydają się pochodzić z innej planety.
Nie wiem czy człowiek po ponad 10 latach emigracji powinien wracać na stare śmieci, które opuszczał z tak wielkim zapałem i pośpiechem . Z zawrotnym tempie choć z mniejszym entuzjazmem minęły lata w tzw obcym kraju, wygoiły się rany wyrządzone przez Polskę . Z czasem na wakacjach  zaczęło mi się nawet wydawać, że to ,,nowy wspaniały świat”  z gwardią starych , dobrych znajomych . W głowie zaświtała idea powrotu do kraju  rozkwitającego na gruzach starej pozbawionej perspektyw ojczyzny.  Tak wiec po wakacjach wraz ze wspólnikiem życiowym , pracujemy ze zdwojoną siłą, bez wytchnienia, wakacji, rozrywek , żeby spróbować pokochać to miejsce od nowa. I co i jak? Miłość coraz bliża nienawiści .
Czas umyka, odmierzany kolejnymi wydatkami, załamaniami i kłótniami. Nie wiem czy amerykański optymizm pozostał za oceanem czy może przegrał bitwę z Krakowskim spleenem ? Może coś jest nie tak z tutejszą wodą, że po kilku tygodniowym pobycie kąciki ust opadają w dół, spadają zasoby energii. Niespełna miesiąc temu przybył mi kolejny rok, czyli obeszłam (bez obchodzenia) tzw.  Urodziny. Dziś zastanawiam się ile mam lat, 35 czy 36? Po chwilowej amnezji wraca pamięć oczywiście na mają niekorzyść . Chwila nieświadomości, niepoczytalności?  Ostatnio momentów takich jak ten jest coraz więcej, w tych chwilach często nie rozpoznaję samej siebie. Złość, rozpacz, , bezsilność,zwątpienie nigdy nie były mi tak bliskie.
Jeszcze w zeszłym roku wrzesień był dla mnie radosną porą, w której chwile zwątpienia leczy się bieganiem po parku, zdrowym jedzeniem i lampką…bądź butelką dobrego  wina. W tym roku jesień nadeszła latem , niosąc ze sobą czarne chmury, które utknęły nad horyzontem mojej głowy. Może dlatego , ze nie mam gdzie biegać? Bo na mojej nowej  ,,niby” wsi nie ma chodnika, nie ma też lasu ani parku. Widzę czasem kilku samotnych samobójców biegnących główna drogą, prosto pod koła samochodów pędzących z niedozwoloną prędkością. Może za jakiś czas zdesperowana pójdę w ich ślady. O zdrowym jedzeniu w moim lokalnym sklepie nie słyszano, czasem można w nim znaleźć parę zgnitych bananów i tzw. Włoszczyznę , kilka tęskniących za słońcem cytrusów.Reszta jest  doszczętnie przetworzona i skrupulatnie zapakowana w kokon puszek, słoików i kartonów. Zresztą kto zastanawia się na jedzeniem jeśli od wczesnych godzinny rannych można się napić. Każdy polski sklep ma przerażająco bogaty ,,repertuar” alkoholowy. Ale przy tym nadmiarze i wszechobecności procentów nawet wino traci  dla mnie swój urok i antydepresyjne właściwości.
Nagle zatęskniłam za Starbucks , który za oceanem zaczął mnie już drażnić swoją wszechobecnością i nachalnością. Buntowałam się przeciwko zunifikowanej kawie w nieodłącznym papierowym kubku. Narzekałam, że to miejsce niczym nie zaskakuje , wszędzie wygląda tak samo , większość kaw przypomina desery a o filiżankę trzeba się dopraszać i wywoływać tym samym ogromne zdziwienie bo przecież kawa jest po to by szybko porwać jednorazowy kubek przesłodzonego napoju i wsiąść do samochodu by jechać dalej załatwiać swoje codzienne sprawy.  Teraz jednak marzę a o americano z niewielką ilością syropu  pumpkin  spice pitej w towarzystwie wrześniowego numeru Vogue. Chciałam sobie stworzyć namiastkę amerykańskiego świata , kupić w Empiku opasły numer modowego magazynu ale jego cena szybko przywróciłam mnie do polskiej rzeczywistości. Gazeta za która płaciłam 5$ bądź pożyczałam ją z biblioteki poraziła mnie cena 130 zł. Nic tylko się pociąć zestawem darmowych noży kuchennych dołączonych do numeru ,,Czterech kątów”.  Wróciłam do własnych czterech ścian bez werandy i stylistyki Elle Decor.